„Geniusz”, reż. M. Grandage

geniusz

Bardzo chciałam zobaczyć ten film, kiedy był w kinach, ale nie zdołałam na niego dotrzeć. Udało mi się teraz, ale zanim o filmie mała scenka rodzajowa.

Krużganki klasztoru OP na Freta, niedziela, podpisuję „Wypisz wymaluj”. Obok stolik z książkami, sprzedają kolejni studenci z DA. Siedzę sobie zapatulona w szal i czekamy na zakończenie mszy. Nagle „sprzedawczyni” rzuca: „A ja nie kupuję książek”. Zabrzmiało to prowokacyjnie i jednocześnie lekko szyderczo.

Zmilczałam, bo jak można skomentować takie stwierdzenie i to jeszcze w takich okolicznościach? Przeszłyśmy na inny temat, chyba jej studiów. Scenka wróciła do mnie, kiedy oglądałam „Geniusza”. Film opowiada o legendarnym redaktorze z wydawnictwa Scribnera Maxwellu Perkinsie i o jednym z odkrytych przez niego rewelacyjnych prozaików, Thomasie Wolfie. I kiedy patrzyłam na to, jak pokazany jest proces redagowania książki, który jest tu pokazany jako tak naprawdę etap jej tworzenia, poczułam ukłucie w okolicy serca.

Żyjemy w cywilizacji przyuczającej do dużej ilości szybkich bodźców, a książka nigdy czymś takim nie będzie. Ona dzieje się w czasie, zarówno dla pisarza, wydawcy, jak i czytelnika. Naprawdę dobre książki czyta się wielokrotnie i przy każdej lekturze odkrywa tam coś nowego. Czyta się je też często powoli, że tak wspomnę własną lekturę „Jezusa z Nazaretu” Romana Brandstaettera lub książek o. Michała Zioło, zwłaszcza „Innych spraw” i „Jedynego znanego zdjęcia Boga”. Dawka treści, którą się otrzymuje, wymaga jej przetrawienia, nacieszenia się smakiem słów, ich ciężarem. Choć muszę się przyznać też do żarłoczności – z taką czytałam za pierwszym razem eseje Herberta. To była prawie zmysłowa przyjemność. Zresztą wiele fraz ze wspomnianych książek ciągle do mnie wraca.

„Geniusz” jest tytułem dwuznacznym, zresztą wątek postrzegania udziału redaktora w ostatecznej formie dzieła nieustannie wraca. Do tego jest tu też temat relacji przyjaźni, tęsknoty za ojcem i bycia ojcem syna, związków z kobietami. Film jest cudownie zagrany – Colin Firth i Jude Law dają popis swoich możliwości. Zachwyciła mnie też umiejętność, z jaką Grandage używa kinowych środków stylistycznych.

Film nieco przypomina chwilami teatr telewizji, ale to nie drażni. Podobnie jak w „King’s Speech” („Jak zostac królem?”) stonowano kolory. Opowieść dotyczy tej samej epoki – lat dwudziestolecia międzywojennego i takie postarzenie dobrze jej robi (opowieść mam na myśli).

Gęsto w tej historii od wątków, prawie jak w życiu. Dodajmy, że warstw dobrze pokazanych i świetnie opowiedzianych, w sposób pozbawiony całkowicie gadulstwa i pompy, a jednak poruszający. Szkoda, że film przemknął przez kina tak szybko, jednak kinowy ekran i dolby surround musiały pomagać w chłonięciu tych obrazów i szukaniu ich znaczeń.

Dla mnie, poza tym, że film pokazuje nieco z warsztatu redaktora beletrystyki, ważny był jeszcze temat ojcostwa. Perkins w tym filmie jest figurą dobrego, mądrego ojca. Wychowawcy i mentora, który jednocześnie uczy się od swojego „dziecka” i daje mu wolność, aż po wolność zadania sobie (ojcu) bólu. Ostatnio spotykam dużo potłuczonych przez życie ludzi i większość z nich cierpi na coś, co nazywam na własny użytek „dziurą po ojcu”: nie mieli ojca, ojciec był niewydolny/przemocowy/nieodpowiedzialny/nieobecny (brakujące dopisać). To potworna rana, która ciężko się goi i zostawia paskudne blizny. Dobrze było popatrzeć na kogoś, kto jest ojcem tak mądrze.

Jeśli będziecie mieli okazję, to polecam: mądre kino i jednocześnie bez zbędnego ciężaru.

 

2 myśli nt. „„Geniusz”, reż. M. Grandage

Dodaj odpowiedź do ewiater Anuluj pisanie odpowiedzi